Na lotniskach

         


    Uwielbiam latać samolotami. Był taki czas w moim życiu, że latałam bardzo często, teraz – kilka razy w roku. Oczywiście – jest to męczące, jedzenie paskudne, drogo, puchną nogi, nie można spać i takie tam, ale... Widok z okna – bezcenny. Obojętnie czy jest słońce, czy burza – to doświadczenie zupełnie zmienia perspektywę, przynajmniej moją.

    Piękno i absolutna doskonałość chmur, góry z wulkanami, potężne rzeki, lodowce czy oceany. I w tym wszystkim malutki człowiek i jego problemiki. Jakieś miasta i miasteczka, drogi, czasami drapacze chmur, nieudolne próby naśladowania natury w geometrii pól czy autostrad. Spoglądając na świat z góry nabieram ogromnego dystansu do życia i moich problemów, i szacunku dla dla natury – ona jest wieczna, my tylko na moment. Czasami wchodzę w pewnego typu uniesienie, stan modlitwy, czy wysokich wibracji – jak zwał tak zwał, ale – tam jesteśmy bliżej... no właśnie, czego albo kogo ...?



    W końcu trzeba wylądować, i tutaj pojawiają się lotniska, a to jest temat na zupełnie osobny post, a raczej kilka. Teraz tylko o jednym. Jakiś czas temu miałam przesiadkę w Denver, zmęczona jak pies i ze świadomością, że mam ponad 6 godzin czekania. Ludzie zwykle spieszą się, biegną na kolejny samolot, przepychają się, a ja – nie 😊, nie tym razem. 


    Wyobraźcie sobe baaaaardzo długi terminal, po obu stronach bramki do samolotów i neony z wyświetlonymi nazwami miast, do których zaraz będą startować. Z obu stron sklepiki, restauracje, ubikacje, miejsca do siedzenia itd. A na środku ruchomy chodnik, a raczej chodniki w dwie strony oczywiście. Stoję sobie na tym chodniku, z bagażem podręcznym, mam mnóstwo czasu, więc próbuję zająć czymś umysł. Chodnik przesuwa sie bardzo powoli, ludzie mnie mijają, wyprzedzają, a ja sie czuję jak w kinie – po obu strona widzę neony: KANSAS, CHICAGO, NEW YORK, SAN FRANCISKO, ATLANTA.... itd. Doliczyłam do dwudziestu miast, i przestałam. Jak w starych filmach, i przy każdej bramce stoją, siedzą na krzesłach czy na podłodze ludzie, setki, a każdy człowiek to historia...


    Weszłam w pewien rodzaj medytacji, i zaczełam się zastanawiać nad historiami ludzi, tych właśnie z lotniska, czy lecą na pogrzeb czy ślub, do pracy czy na wakacje, czy to zwykła rutyna, czy ten pierwszy raz. Przyznam się, że przejechałam sie tym chodnikiem jeszcze dwa razy... jak dziecko w lunaparku.


    Ale apropos ludzkich historii. Skończyła mi sie woda, więc podeszłam do małego stoiska z napojami i przekąskami, które obsługiwała malutka kobietka tak na oko z Tajlandii. Zaczęłyśmy rozmawiać. Było późne popołudnie, a ona była w pracy od rana, jej zmiana to 12 godzin. 12 godzin a tam nie było  nawet stołka żeby mogła na chwilę usiąść! I czasami jej szefowa spóźnia się, a za kilka dni będzie w pracy 16 godzin – 4 w restauracji i 12 tutaj. Aha, i jest szczęśliwa, że ma pracę i może pomagać swojej rodzinie w Tajlandii. Spytałam czy jest tutaj sama – nie, ma partnera, więc dlaczego on jej nie pomoże – on też wysyła pieniądze do swojej rodziny w Indonezji... Najpierw rodzina pracowała, żeby oni mogli wyjechać, teraz oni spłacają swoje zobowiązania.☹ I tak całe życie...



    Najpierw pomyślałam, że to niesprawiedliwe, smutne, że tak nie powinno być... Ale tak naprawdę to nikt nie obiecywał, że będzie sprawiedliwie. Emigranci przyjeżdżający do nowego kraju zaczynają zwykle od zera, poniżej swoich kwalifikacji, chyba skądś to nawet znam ;-). Życie...


Tutejsza.





Komentarze

Anonimowy pisze…
Ciekawe, dawaj dalej ...

Popularne posty z tego bloga

Opowiesc o zeglarzu

Port Aransas

Na zaglach