Flamingi, co za Meksyk!

    Zauważyliście, jak ważne jest nasze nastawienie do rzeczywistości? Coś co chcemy zrobić, czy zobaczyć? Jak bardzo nasze podejście zmienia percepcję? Weźmy takie ptaki, niby nic, są zawsze  i wszędzie, po prostu istnieją w przyrodzie. Pomijam tutaj temat wyjadania komarów, robaków, względy sanitarne itd. Owszem, jest to element pieknego krajobrazu, (albo piękny element krajobrazu), romantycznego spotkania czy porannej kawy (świergolenie ;-)), ale to nic szczególnego.

    Mieszkając w Norwegii marzyłam o zobaczeniu maskonurów czyli puffins na żywo. Nie wiedzieć czemu, byłam przekonana, że można je spotkać tylko tam. No i któregoś dnia, kilka lat później  (!) na Islandii, pojechaliśmy w specjalne miejsce, gdzie prawie zawsze są. Godziny chodzenia po klifach, wypatrywania przez lornetke, i nic... Schodząc do samochodu, tuż przy parkingu zobaczyliśmy  dwa, siedziały tak... z pół metra od drogi i pozowały do zdjęć. Zapewne Mr. and Mrs. Puffin 😉

    Zrobiłam ponad 100 zdjęć, radość co nie miara.  Jak niewiele trzeba do szczęścia,  i rzeczywiście wyglądały tak , jak na zdjęciach, obrazkach, breloczkach. A potem zupełnie przypadkiem zobaczyliśmy ich kilkaset, i znowu zdjecia i filmiki, i odlot. Zastanowiło mnie tylko, że jak byłam na tzw. „zwiedzaniu” z osobą, która nie miała zakodowanej w głowie wyjątkowości maskonurów, to ja się jarałam jak zawsze – że widzę ich tysiące, i latałam zmieniając obiektywy, a ona patrzyła na mnie jak na wariatkę, nie rozumiejąc co jest w nich specjalnego... No... ładne, ale że co, to tylko ptaki.


    Flamingi kojarzyły mi sie zawsze z totalnym kiczem, plastikiem, ohydnym różowym kolorem. Mieszkając w Meksyku, i czytając o tamtejszych atrakcjach zobaczyłam piękne zdjęcia, i – oczywiście baaaardzo chciałam zobaczyć flamingi. Trzeba było pojechać w specjalne miejsce, zapłacić za dopłynięcie wynajętą łódką, i zobaczyć to różowo- pomarańczowe szczęście 😊. Rozumiem, ludzie muszą z czegoś żyć, zresztą to doświadczenie było warte każdej ceny - CUDO! To była wersja dla turystów. Okazało się potem, że wystarczyło zjechać na pobocze lokalnej drogi, przy rozlewiskach, i były ich tysiące, bez tłumu ludzi i za darmo... Meksykanie, którzy mieszkają tam całe swoje życie nie widzą ich nawet, to tak jak dla nas wróble, czy może raczej bociany.  To nie jest tak, że są cały czas, ale – bardzo często. Na szczęście nie mieszkam tam od urodzenia, i doceniam ich totalny spokój, absurdalnie obłędny kolor i proporcje. 

Generalnie, przez większość czasu widać tylko ich kupry czy ogony, bo brodzą wyjadając cos z dna, czysta magia😉, że nie wspomnę o flamingach zrywających sie do lotu ... Przyznaję, że zrobiłam tysiące zdjęć, i zrobiłabym kolejne... Po prostu nie mogłam przestać się uśmiechać 😊




    I tak mogłabym w nieskończoność – pelikany, kolibry, papugi, czaple itd. Tak naprawdę najwięcej szczęścia przynosi marzenie o zobaczeniu, o polowaniu, o zrobieniu zdjęcia, a może zdjęcia z rybą w dziobie, albo w locie, albo metr ode mnie... No i co z tego, że ludzie patrzą jak na świra, jak siedzisz po turecku na poboczu drogi, obok samochodu na światłach awaryjnych, i strzelasz fotki różowym ptakom. A może krokodylom, drzewom, a może nie robisz zdjęć, tylko wchodzisz na koleją górę, czy wpływasz do kolejnego portu. Tak naprawdę, ważne jest tylko twoje marzenie, nastawienie, droga i radość. Bo tak naprawdę, to tylko to się liczy – żeby nie można było przestać się uśmiechać 😊


                                                                                                                                                                                                                                                                             Tutejsza 







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowiesc o zeglarzu

Port Aransas

Na zaglach