Piknik przy wulkanie


Islandia to inny stan umysłu. To kratery wulkanów, lodowce z warstwami zatopionych drobinek pyłu wulkanicznego, trzęsienia ziemii, gorące wody termalne i pola lawy. Zorza polarna i ogromne, bezludne, kamieniste przestrzenie, dla mnie – to wolność, bezpieczeństwo, to możliwość zatopienia się w doskonałym pięknie natury.

Lodowa laguna i góry lodowe z zatopionym pyłem wulkanicznym

Kiedy już zrobiłam setki zdjęć starych kraterów wulkanicznych, w "różnym wieku", to zamarzyłam o zobaczeniu erupcji, tak na żywo... Szaleństwo, wiem, nikt nie mówił, że jestem normalna 😂

        Jedna z moich islandzkich wiedźm, ( zresztą wrocławianka jedna😉) miała pomysł, że gdyby tak wybuchł taki malutki wulkan, blisko Reykjaviku i lotniska, ale tak bezpiecznie, żeby można było podejść i oglądać, to byłaby to piękna atrakcja i turyści wróciliby na wyspę po pandemii, a jeszcze jakby tak lawa popłynęła łagodnie na klify, i piękną kaskadą spadała  do oceanu, no to...

 Niezłe zamówienie do Wszechświata 😊

           Wyprowadziłam się z Islandii pod koniec 2020 roku i niedługo potem wybuchł taki malutki wulkan, bezpiecznie ale spektakularnie, z trzęsieniami ziemii, ale tylko szczelinowo, blisko Reykjaviku i lotniska, ale na terenie, gdzie nikt nie mieszkał, i tylko lawa wypełniała doliny pomiędzy górami.

       Ludzie z całego świata przyjeżdżali, żeby oglądać erupcję i płynącą lawę, biura turystyczne zorganizowały dowóz autobusami, można było polecieć samolotem i helikopterem i zobaczyć to cudo z góry...😊 Można? Można. Lawa nie dopłynęła co prawda do klifów koło Grindaviku, ale jak na tak abstrakcyjny pomysł, to i tak było nieźle 😉




A mnie tam nie było?! I nie mogłam zrobić zdjęć?! Oczywiście wulkan wziął i się skończył zanim mogłam dojechać, a potem wybuchł drugi raz.... oglądałam tylko relacje w telewizji i internecie. Po prostu zazdrość. 😔 


          No i proszę, znowu – marzenia sie spełniają. Miałam szczęście odwiedzić Islandię w tym roku, i znowu wybuchł sobie wulkan, bardzo blisko poprzednich erupcji i miejsca gdzie mieszkałam,  i jak wyszłam przed dom, to mogłam zobaczyć dym, a w nocy łunę na horyzoncie.

       Wystarczyło podjechać pół godziny samochodem, potem podejść jakieś około 10 km po górach, ( jakieś trzy godziny, jak dla mnie), żeby zobaczyć aktywny wulkan. Po drodze były nawet kierunkowskazy jak daleko jest do parkingu i wulkanu. Droga była już wydeptana, prowadziła obok poprzednich erupcji, i jak już doszłam do końca, to okazało się, że drogowskazy dotyczyły starej erupcji, dalej był zakaz wstępu i jeszcze cztery kilometry 😕

      Prawdę mówiąc ledwo doszłam, a jak na koniec zobaczyłam górę, na którą trzeba było wejść (a nie jestem wielbicielką wysokości), to pomyśłam, że pierdzielę i nie wchodzę, nie dam rady, ale... nie po to szłam sama tyle kilometrów, żeby zrezygnować tuż przed metą.  

        Pomyślałam tylko, że mam nadzieję, że widok jest warty tego wysiłku – bo tak naprawdę nie wiedziałam co jest po drugiej stronie góry, tzn. – co będzie widać, może tylko dym. Wchodząc padłam i powstałam, obcy ludzie pomogli, taka życzliwość na wspólnej drodze.

         A na górze – zatkało mnie, po drugiej stronie, poniżej był sobie wulkan z bulgoczącą lawą, jak garnek z sosem do spagetti. Spektakularny widok. Obłęd. Szok. Piękno doskonałe i potęga do nieskończoności. Było bardzo dużo dymu, bardzo silny wiatr, ale – słonecznie. Miałam maskę przeciwgazową więc jak za bardzo zadymiało, to zakładałam.

     Przerwa na kawę i coś słodkiego, 😊prawdziwy piknik przy wulkanie. 

         Dziesiątki ludzi z całego świata, większość siedząca w milczeniu, wpatrująca się w potęgę natury. Profesjonalne aparaty fotograficzne, drony i zwykłe telefony, wszyscy zmęczeni i zakurzeni, wszyscy połączeni tym widokiem i wewnętrzną radością. Taka malutka wspólnota uśmiechniętych ludzi, którzy mają szczęście uczestniczyć w tym spektaklu, być tu i teraz – wdzięczność. 

  Wcięło mnie, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Siedziałam i patrzyłam, baaaardzo mocne i piękne doświadczenie.

         Trudno było podjąć decyzję, że trzeba wrócić – czekało mnie jeszcze 10 km na piechotę żeby dojść do samochodu. Całe szczęście, że słońce zachodziło tylko na chwilę po dwudziestej trzeciej i koło pierwszej było już z powrotem – islandzkie lato tak ma.

          Czy było warto? Totalne zmęczenie, stres, trochę strachu i 3 dni zakwasów, ale TAK, TAK i jeszcze raz TAK. Zawsze warto realizować nasze marzenia, więc – pięć dni później powtórzyłam operację „Piknik przy wulkanie”, a w kolejnym tygodniu wulkan zgasł, ale to już inna historia. 😉






















                                                                                                            Tutejsza

Komentarze

Ziggy pisze…
Ziemia jest piękna, cudowna, ale zawsze najpiękniejsze miejsca są tam, gdzie my jesteśmy...
Tutejsza pisze…
Pieknie jest wszędzie, pytanie tylko, czy potrafimy to zobaczyć ;-)

Popularne posty z tego bloga

Opowiesc o zeglarzu

Port Aransas

Na zaglach